Na wstępie myślę, że warto abym wyraźnie napisał trochę o sobie. Interesuję się muzyką wszelkiej maści, jestem melomanem, ale nie jestem audiofilem – cenię sobie dobrą jakość muzyki, nie wpadam jednak w szał kupowania czegoś “byle drożej” i jestem przekonany, że można słuchać dobrej muzyki niedrogo. To tak gwoli wyjaśnienia, aby nie było komentarzy, jakobym był muzycznym snobem. Nie bierzcie też tytułu dosłownie jako analizę makdonaldyzacji przemysłu muzycznego. Skupię się na aspekcie społecznym popularyzacji muzyki dzięki technologii.
Z tytułowym stwierdzeniem spotykam się na co dzień. Często widując znajomych w słuchawkach nawiązuję rozmowę: “czego słuchasz?”, “jakie to słuchawki?”, “czy mogę posłuchać, zobaczyć jak gra?”, etc. O ile preferencje muzyczne każdy jakieś ma i nie chcę tutaj tego tematu w ogóle poruszać gdyż jest bardzo osobisty, a mówić o muzyce, która nam się nie podoba jako słabej lub, o zgrozo, braku gustu zwyczajnie nie wypada. Jednak zaskakuje mnie jak mało uwagi ludzie przykładają, już nawet nie tylko do tego czego słuchają, ale też z czego. Jeśli ktoś używa dousznych lub dokanałowych pierdziawek to nawet nie zwracam na nie większej uwagi, głównie dlatego, że są dla mnie niewygodne, plus są bardzo niezdrowe dla słuchu. Za to nauszne lub wokółuszne już z chęcią przymierzę. Często jestem negatywnie zaskoczony słabą jakością utworów, których słuchają – często są to MP3, nierzadko w jakości grubo poniżej 320kbps, lub zwyczajnie złe jakościowo ripy. Tłumacząc dla laików – pierdzi to jak przez telefon, a nie sprzęt muzyczny. Konfrontując posiadacza tej muzyki z moim odczuciem często słyszę: “ale jest”, “ważne żeby coś tam plumkało”, “dla mnie jest ok”. Zastanawiałem się długo nad tym zjawiskiem przyglądając się ludziom noszącym słuchawki w mieście. Doszedłem do wniosku, że dla wielu muzyka jest po prostu zapychaczem zgiełku metropolii. Ludzie odcinają się w ten sposób od świata, a co za tym idzie nie przykładają zbyt wielkiej wagi do samych utworów. A szkoda.
Zabrzmię może jak stary dziad, ale kiedyś albumy były dobrze przemyślane. Tworzono utwory, które potrafiły trwać ponad 10 minut i nie było w tym nic dziwnego. Płyty analogowe pozwalały na takie zagrania, ponieważ nikt nie słuchał z nich pojedynczych utworów – zawsze całej płyty lub przynajmniej jednej strony. Nawet jeśli nie było specjalnego na to nacisku, to w umysłach twórców zakodowane było jak owa muzyka będzie słuchana. Przykładem może być tu Pink Floyd czy King Crimson – ich albumów najlepiej się słucha od początku do końca. Dzisiaj nie jest to już takie oczywiste – epoka winyli i kompaktów niemal przeminęła – choć nadal ma swoją niszę, ale z racji popularności MP3 przestaje być tak powszechna. Artyści wiedzą o tym doskonale, co możemy zaobserwować. Przykładem może być Jet Black Stare – In This Life – genialne Ready To Roll otwierające płytę, po czym mamy taką średniawkę bez życia. Możemy pobrać jeden utwór, który nas zainteresuje i dowolnie go wymieszać z innymi. Do tego dochodzą serwisy streamingowe typu Spotify, gdzie wybieramy interesujący nas gatunek lub podobne do jakiegoś lubianego wykonawcy i słuchamy, jednocześnie mogąc pomijać utwory, które nam się nie podobają – pracując w ten sposób na aktywne polepszanie algorytmów dopasowywania muzyki.
Ktoś spyta – no dobra, ale co w tym złego? Kompletnie nic, niemniej jednak zjawisko wydało mi się ciekawe. Postęp w technologii poczynił też regres w jakości i nikomu to wcale nie przeszkadza, że streamuje utwory w jakości 128kbps. I tak słuchają ze słuchawek dołączonych do smartfonów lub jakichś z allegro za grosze. Mało kto przychodzi do sklepu i faktycznie odsłuchuje muzyki ze wszystkich słuchawek w pułapie cenowym, który jest w stanie wydać. A przecież nie ma innego sposobu na wybranie odpowiednich słuchawek – na nic nam internetowe rekomendacje jeśli tak naprawdę kupujemy kota w worku. Nie raz ktoś mnie pyta “jakie słuchawki do XXPLN?” Odpowiadam – skąd mam wiedzieć?! Nosiłem się z zamiarem zrobienia poradnika zakupowego odnośnie słuchawek, jednak doszedłem do wniosku, że to nie ma sensu – każdy ma własne typy i tylko idąc do sklepu i słuchając wybierzemy odpowiednie. To nic nie kosztuje – możemy najpierw posłuchać w sklepie a potem zamówić na allegro jeśli chcemy zaoszczędzić kilka złotych.
Ok, ale o co dokładnie mi chodzi? Jedynie o to, że zanika słuchanie muzyki jako takiej, obcowania z nią. Bez porównania jest słuchanie w autobusie na słuchawkach ze smartfona, do nawet niskiej klasy sprzętu hi-fi w zaciszu domowym przy pełnym relaksie. Dlaczego więc wspominam winyle? Te przeżywają drobny renesans i, właśnie z wymienianej przeze mnie przyczyny, ludzie chcą obcować z muzyką. Wszystko od wyjęcia płyty z kartonika przez położenie jej na talerzu po uruchamianie gramofonu sprawiało, że w taki odsłuch trzeba było się troszkę zaangażować, a wtedy docenia się muzykę trochę bardziej niż jako szum tła. Nie znaczy to, że sam nie konsumuję muzyki na szybko i na wynos. Owszem, słucham zawsze gdy jadę pociągiem. Sam ulegam tej makdonaldyzacji i chyba nie ma już drogi powrotnej. Oczywiście nie próbuję tutaj wywołać jakiejś histerii, po prostu chcę nieco skłonić do refleksji i zachęcić do przeżywania muzyki w lepszy sposób. Nieważne jaki nośnik preferujecie – cyfrowy czy analogowy – liczy się przyjemność. Tymczasem, mówiąc subiektywnie, nie ma nic lepszego niż nalać sobie szklaneczkę dobrej whisky i posłuchać muzyki prosto z prymitywnego, ale efektywnego źródła jakim jest czarny krążek.