GameLoading – Rise of the Indies – Recenzja.

Czy jest sens spodziewać się czegoś dobrego po filmie, który reklamuje się takimi “osobistościami” jak Robin Arnott i Zoe Quinn? Nie mam dużych oczekiwań wobec tego dokumentu po trailerze, ale lubię słuchać wywiadów z ludźmi, którzy coś osiągnęli, nawet jeśli jest to coś niewielkiego. Pozwolę sobie ocenić ten film od strony czysto technicznej, jako że sam trudnię się montażem wideo i audio, po czym przejdę do głębszej analizy filmu.

Film ma na celu przedstawienie nam życia indie developerów, czy raczej na nasze “twórców gier niezależnych”. Są to gry robione przez bardzo małe, amatorskie grupy a czasami nawet przez pojedyncze osoby. Ponieważ mając mały budżet, lub wręcz jego brak, ciężko zrobić grę z fotorealistyczną grafiką, niczym tytuły robione przez wielkie korporacje, twórcy muszą nadrabiać angażującą, emocjonalną historią lub uzależniającą rozgrywką. Często tego typu tytuły zrywają z utartymi koncepcjami gier jakie znamy i starają się stworzyć coś nowego, kompletnie świeżego.

Obrazek z materiałów promocyjnych filmu.
Obrazek z materiałów promocyjnych filmu.

Mamy tutaj po trochu różnych twórców chwalących się swoją twórczością, opowiadających o okolicznościach poznania ekipy tudzież samego procesu pisania gry. Mamy trochę o scenie indie w przeszłości, mamy takie osobistości jak John Romero i to w sumie jest najciekawszą częścią filmu. Najwięcej mamy tutaj twórców “The Stanley Parable” oraz Robina Arnotta i Zoe Quinn. Przewijają się też inni twórcy, ale są tylko chwilowo na ekranie przez co mocno widać, czyją reklamą jest ten dokument. Bardzo spodobała mi się obecność twórcy gry “Thomas Was Alone“, którego głos pamiętam z narracji tej gry i miło go wspominam. Była to jedna z najmniej ekscentrycznie wyglądających osób w tym filmie i jednocześnie miał najwięcej mądrego do powiedzenia. Nie osądzam ludzi po wyglądzie, jestem od tego daleki, jednakowoż zaskakujące jest jak ta klika niezależnych twórców chce się wyróżniać, nawet fryzurą.

Gameloading: Rise of the Stupid Dyed Hairstyles.
Gameloading: Rise of the Stupid Dyed Hairstyles.

Cóż można więcej powiedzieć? Jest to dokument, więc muzyka, jeśli jest to pochodzi z omawianych gier. Praca kamery jest dobra, ujęcia ciekawe, montaż bez przesadnych efektów, prosty i solidny. Technicznie ciężko się do czegoś przyczepić, więc to jest na plus. Ciężko jednak nie oprzeć się wrażeniu, że wszystko jest dość chaotyczne i w sumie z jednej strony co chwile przewijają nam się te same, nieciekawe twarze, zaś z drugiej strony ludzie, którzy faktycznie mają interesującą historię, są potraktowani po macoszemu. Najgorsze jest to, że osoby na których film się skupia NIE SĄ twórcami gier. Robin Arnott stworzył SoundSelf – program, do którego się “modlimy” jak buddyjscy mnisi. Mikrofon wyłapuje nasz głos i tworzy odpowiednią wizualizację i uzupełnienie dźwiękowe wprowadzając nas w trans. Pomysł super, lecz to nie jest gra, co sam autor po części przyznaje.

“To jest gra… ale nie jest grą”

Inna sprawa z Zoe Quinn. Sama jej obecność w tym filmie nie wróży nic dobrego. Opowiada o tym, że jest niezależnym twórcą gier, co jest całkiem zabawne. O ile Arnott jest dźwiękowcem i pomagał przy kilku “indykach”, tak Quinn nie zrobiła nic poza interaktywnym opowiadaniem “Depression Quest“, które jest za darmo na Steamie. O samej Zoe dużo pisałem w moim artykule dotyczącym GamerGate, do przeczytania którego zachęcam. Gra jest dosłownie opowiadaniem, w którym możemy klikać w opcje – taka biedniejsza forma visual novel. Ciężko to nazwać grą, jedyne co robimy to klikamy na wybory, aby te skreślały się aż zostaniemy z tym najgorszym. Ma to nam pokazać z czym zmagają się ludzie z depresją – pomysł fajny, całego opowiadania nie przeczytałem, ale sądząc po ocenach na Steamie niewiele tracę. Oczywiście nawet tutaj Zoe musi zrobić sobie reklamę na swoim “cierpieniu” – opowiada o tym, jak to dostawała pogróżki przez jej grę (co nie jest prawdą, dostawała je bo naraziła się pewnym osobom) i jak to mężczyźni bardzo nie chcą kobiet robiących gry. Po tym pojawia się jakaś inna dziewczyna, która umacnia to przekonanie, mówiąc że ludzie boją się sztuki w grach wideo i kobiet w tym biznesie.

Ta osoba nie zdaje sobie sprawy z tego, że internet to nieprzyjemne miejsce.
Ta osoba nie zdaje sobie sprawy z tego, że Internet to nieprzyjemne miejsce.

Smutny jest fakt, że film zapowiadał się naprawdę dobrze – na stronie kickstartera jest dużo informacji o różnych twórcach gier, których w ogóle nie było w filmie. Nigdzie też na stronie nie chwalili się Arnottem czy Quinn. Gdybym wsparł ten film na kickstarterze czułbym się oszukany. Zresztą zachęcam do odwiedzenia strony projektu – jest tam pełna lista tych, z którymi miały być wywiady. Do większości nigdy nie doszło. Zebrali ponad 57 tysięcy dolarów, a wirtualny bilet na film kosztuje na Steamie 10 euro. Niestety, ale to zwykły skok na kasę. Pieniądze wyłożyli ludzie, więc w tym momencie film zarabia na czysto, dochód leci do prywatnych kieszeni i część dla Steama.

Czy warto film obejrzeć? Tylko dla najbardziej zatwardziałych fanów indie sceny, którzy będą mogli przymknąć oko na skandalistów, a skupią się na interesujących wywiadach, których niestety nie jest tak dużo, jak można by się spodziewać po filmie dokumentalnym. Czy warto film kupić? Nie. Zdecydowanie nie. Za 40 zł możemy spokojnie iść na fajną premierę do prawdziwego kina i jeszcze nam starczy na popcorn i dużą colę, a w co mniejszych kinach starczy spokojnie na bilety dla dwóch osób. Nie warto pompować pieniędzy w tę klitkę ludzi, którzy nie zajmują się grami. Szczerze, szkoda czasu, pieniędzy i chęci, a szkoda, bo film zapowiadał się naprawdę nadzwyczaj dobrze.

Leave a Reply